Na płacz zabrakło łez czyli
fragment jednego życiorysu


Przeżycia wojny, jako jedna z pierwszych doświadczyła rodzina Kulików. Ich dom przy opolskiej szosie zajęło na polowy szpital wojsko niemieckie, zanim jeszcze Rosjanie doszli do Odry. Kulikowie zabrali pierzyny i parę innych najniezbędniejszych rzeczy i „zamieszkali" na — jak przypuszczali — kilka frontowych dni w obszernej piwnicy Lubczyków w środkowej części wsi. Wygód tam, oczywiście, nie mieli, ale nad głową mocny murowany dom, gwarantujący bezpieczeństwo.
Kulików było sześcioro. Bernard Kulik nie urodził się w Boguszycach. Ściągnęła go z pobliskich Chrząszczyc ciotka Smandzikowa. Jej mąż zmarł młodo, a syn, upośledzony umysłowo, nie potrafił pracować, zresztą zmarł niedługo po ojcu, a 7-hektarowe gospodarstwo potrzebowało męskich rąk. Wzięła więc Smandzikowa na wychowanie chłopca od dalszych krewnych. Miał smykałkę do gospodarstwa i nie lenił się, dokupił drugiego konia, woził drzewo z lasu, żeby mieć dodatkowe grosze, chętnie i bezinteresownie pomagał też sąsiadom, a poza tym grał na weselach i zabawach. Często grywał w karczmie Kotuli w Bierkowicach. Tam właśnie poznał Klarę Kotulankę. Ciotka, zadowolona z wychowanka, notarialnie zapisała mu swoje gospodarstwo i wtedy Bernard Kulik ożenił się z karczmarzówną. Dorobili się czworo dzieci. Najstarsza Bibianna miała już 11 lat, starszy syn Bernard 9, a młodszy Ernest 7 lat. Najmłodsza Maryjka ukończyła w grudniu roczek. Z nią w tych koczowniczych warunkach było najwięcej kłopotów. Na szczęście gospodyni Maria Lubczykowa i jej teściowa — też Maria — były bardzo życzliwe i pomagały swym "gościom" jak tylko potrafiły. Znalazło się więc zawsze mleko dla Maryjki i miejsce na piecu w kuchni na przygotowanie strawy dla całej rodziny. W piwnicy było dość ciepło. Posłania rozłożono na ziemniakach, co dzieciom nawet się spodobało, bo to przecież jakaś odmiana. Maryjka spała w swoim głębokim wózku.
Od wtorku 23 stycznia przybywało w piwnicy lokatorów, gdyż szukały w niej schronienia — za przyzwoleniem gospodyni — kolejne rodziny nie posiadające bezpiecznych kryjówek w swoich domach. Z solidarnej gościnności obu pań Lubczykowych skorzystali też pierwsi pogorzelcy.
We wtorkowy wieczór Rosjanie uchwycili przyczółek na wysokości Folwarku i przystąpili do jego rozszerzania w kierunku Chrzowic, atakując jednocześnie wzgórze między Chrzowicami i Chrząszczycami, uparcie bronione przez Niemców, wzmocnionych już wtedy przez oddziały które wyszły cało z walk o prawobrzeżne Opole. Dowództwo grupy bojowej "Oppeln", mającej powstrzymać Rosjan nad Odrą na południe od Opola, objął pułkownik Spiethöft. Istotnym dla przebiegu walki okazało się wsparcie artyleryjskie właśnie sprowadzonej z Saksonii alarmowej jednostki artylerii, składającej się z dwóch baterii dział 105 mm i jednej baterii ciężkich dział 150 mm, Baterie te ostrzeliwały pozycje radzieckie i skutecznie osłabiały siłę ataku. Przez całą środę trwały walki, a wzniesienia między Chrzowicami i Chrząszczycami oraz między Boguszycami i Złotnikami wielokrotnie przechodziły z rąk do rąk. Obie strony poniosły w tym dniu duże straty w ludziach. Ostatecznie obrona niemiecka została przełamana i w czwartek rano oddziały radzieckiej 120 Dywizji Piechoty zdobyły cztery nadodrzańskie wsie — Folwark, Chrzowice, Boguszyce i Żlinice.
Okazało się, że kolejna noc przyniosła radykalną zmianę sytuacji. Wzmocnieni kolejnymi posiłkami Niemcy ostro natarli na blisko 20-kilometrowej szerokości, od Wójtowej Wsi do Krapkowic i w wielu miejscach zmusili Rosjan do wycofania się z przyczółka. W rejonie operacyjnym 120 Dywizji Piechoty odbili wszystkie utracone wcześniej wsie. Rosjanie utrzymali na lewym brzegu Odry tylko bardzo wąsiki odcinek między Folwarkiem i Chrzowicami.
Kolejną zmianę przyniosła sobota 27 stycznia. 120 Dywizja, a dowodził nią generał major Iwan Goworow, podjęła kontrofensywę i ponownie zdobyła teren od rzeki do opolskiej szosy. Tym razem do Boguszyc wkroczyło więcej wojska. W zabudowaniach Chudalów (nazwisko to występuje też w pisowni: Chudalla, Hudalla), niedaleko wylotu głównej wiejskiej drogi do szosy, Rosjanie umieścili swój sztab, chociaż trudno dziś ustalić czy stamtąd dowodzono kompanią, batalionem czy pułkiem. Rosjanie się tym nie chwalili, a boguszyczanie nie pytali. Informacja ta zresztą nikomu z miejscowych nie była potrzebna. Przynajmniej w sobotę, a później, kiedy już mogła być im przydatna, na pewno nie mieliby odwagi dowiadywać się jakiej rangi dowództwo ma u nich siedzibę.
Do piwnicy u Lubczyków, w której gnieździło się już ponad 30 osób, przyszli Rosjanie i wybrali trzech mężczyzn — w tym Bernarda Kulika — do kopania grobów poległych żołnierzy. Nie mówili których — radzieckich czy niemieckich, bo we wsi i w jej pobliżu leżały trupy jednych i drugich. Powiedzieli tylko, że za parę godzin wrócą. Nie wrócili. Ich ciała znaleziono następnego dnia koło dawnej polskiej szkoły, na pryzmie piachu przygotowanego na wypadek ślizgawicy. Wszyscy trzej zginęli od kul. Dlaczego ich rozstrzelano i kiedy to się stało, już w sobotę czy w niedzielę rano — tego nikt nigdy się nie dowie.
Niedziela 28 stycznia miała okazać się dla większości mieszkańców Boguszyc piekłem. Przez noc mróz nie zelżał, rano zaświeciło słońce. Gdyby nie to, że wieś znalazła się w samym środku szalejącej wojny, można by mówić o ładnej zimowej niedzieli. Kulikowa niepokoiła się, że mąż nie wrócił na noc do piwnicy, ale dzieciom tłumaczyła, że widocznie pracy było więcej i na pewno tato zaraz przyjdzie, a najpóźniej wieczorem znów będą razem. Mimo tłoku panował w piwnicy pogodny nastrój. Nie było mowy o pójściu na niedzielną mszę, wspólnie więc odmówiono kilka pacierzy, zaśpiewano kościelne pieśni. Kulikowa zostawiła Maryjkę pod opieką służącej w ich domu, a teraz razem koczującej, około 20-letniej dziewczyny — Marii Niespór. U Kulików dorabiała sobie do posagu — po Wielkanocy planowane miała wesele. Z pozostałą trójką poszła Kulikowa do kuchni żeby chociaż trochę umyć dzieciaki i przyrządzić coś ciepłego do zjedzenia. Właśnie zaplatała Bibiannie warkocze, gdy przyszli dwaj oficerowie. — Jeden z nich mówił po rosyjsku, ale tak jakoś podobnie do polskiej mowy, że nawet ja go rozumiałam — opowiada Bibianna Kulikówna. — W uszach miałam śliczne złote kolczyki, które dostałam na pierwszą komunię. I kiedy mama odgarnęła mi włosy, on zauważył kolczyk i powiedział: matko, wyjmij dziecku te kolczyki, bo jak tu przyjdą, to mogą je wyrwać razem z uszami. Kazał też mamie schować obrączkę i pierścionek, co je miała na palcach, a potem powiedział: matko bierz swoje dziatki i uciekaj, bo będzie tu niedobrze. Co miał na myśli, nie wiem. Mama odpowiedziała, że piwnica ma grube mury, jest bezpieczna, a poza tym musi poczekać na męża, bo go zabrali do pracy i jeszcze nie wrócił, nigdzie więc nie pójdziemy. Oficerowie coś tam jeszcze mówili i poszli sobie. Mama dokończyła obiad, zjedliśmy go i znów schowałyśmy się w piwnicy. Ale jeszcze kiedy byliśmy na górze, do Lubczyków przyszło dużo obcych ludzi, może 40 albo nawet 50 osób. Oni mówili, że przyszli z Opola i że tu chcą, albo kazano im — już nie pamiętam — zatrzymać się. Dom był nagle pełen ludzi. Jak mówili? Chyba tak jak my wszyscy, po śląsku. A może po niemiecku? Naprawdę nie wiem ...
Obie Marie Lubczykowe były bardzo religijne, jak zresztą cała rodzina. Maria Lubczyk — seniorka, miała, z mężem, ośmioro dzieci — siedem córek i jednego syna. Cztery córki wyszły za mąż, wszystkie w innych wsiach, a trzy poszły do klasztoru. Ojcowiznę przejął jedyny syn — Józef, który krótko przed wojną ożenił się z panną ze Złotnik. W domu tym był urodzaj na dziewczęta, młodzi Lubczykowie mieli już trzy (Marta 1939 r., Otylka grudzień 1940, Teresa październik 1942), gdy Józefa powołano do wojska. Gospodarstwem zajęła się żona, teściowa jej pomagała. Teraz, w nieszczęściu, służyły chrześcijańską pomocą jeszcze bardziej od nich tej pomocy potrzebującym. Nowym przybyszom oddały do dyspozycji cały dom, a także stajnię.
Klara Kulikowa coraz bardziej niepokoiła się długą nieobecnością męża. Dawno minęło już południe, a on wciąż nie wracał. Co gorsze, służąca Maryjka Niespór już ze dwie godziny temu poszła do kuchni podgrzać mleko dla małej i też nie przychodzi. Co się tam dzieje na górze? — pytała sama siebie. Czyżby ten oficer radzący uciekać naprawdę wiedział, że coś niedobrego się stanie? Przypomniała sobie o kolczykach Bibianny. Kazała jej wyjąć z uszu i schować w zawieszonej na szyi dziewczynki skórzanej oprawce szkaplerza. Włożyła tam również swoją obrączkę ślubną i pierścionek.
W piwnicy było coraz duszniej, bo od południa doszło jeszcze kilka osób. Ci, dla których na dole już zabrakło miejsca, zatrzymali się w pomieszczeniu służącym do przygotowywania karmy dla inwentarza. Siedzieli na workach ze zbożem i śrutą, na betonowej posadzce. Z tej komory schodziło się po schodach do piwnicy, a przez blaszane drzwi do chlewa, a z niego do obory. Wreszcie stało się to, co niektórzy przeczuwali, czego się bali, ale przecież mieli nadzieję, że się nie stanie... Na schodach prowadzących do piwnicy stanęli dwaj uzbrojeni w automaty żołnierze.
Mówi Bibianna Kulikówna: — Wszyscy wychodzić! — zawołał ten, który zszedł niżej. I zaczął poganiać do wychodzenia. Tych, którzy wyszli pierwsi musieli wyrzucić na dwór, bo kiedy my weszliśmy na górę, zostało w tej komorze nad piwnicą jakieś dwadzieścia parę osób, a na dole było nas przedtem więcej. Na końcu po schodach wchodziła mama i wciągała wózek z Maryjką. Ten Ruski, co był na dole, wyszedł z piwnicy zaraz za mamą, a w drzwiach od podwórza stał z opuszczonym karabinem drugi. Z mieszkania Lubczyków i z podwórka słychać było strzelaninę i potworne krzyki. Mama już wiedziała, co nas czeka. Ogarnęła nas wszystkich, to znaczy Ernesta, Bernarda i mnie i przyciągnęła do siebie. Wózek z Maryjką stał z boku. I wtedy zaczęli strzelać. Tak wkoło po wszystkich. I wtenczas mama dostała i upadła na mnie. Ja zemdlałam... Nie wiem po jakim czasie się obudziłam, po godzinie albo po dwóch. Już szarzało. Wysunęłam się spod mamy. Była zimna. Na pewno nie żyła. Usiadłam. Byłam cała we krwi — włosy, twarz, ubranie. Ta krew już skrzepła. Ale to nie była moja, nie byłam ranna. Mam ten obraz wciąż przed sobą, ale nie umiem powiedzieć, czy się bałam. Wtedy usłyszałam Maryjkę — wołała: mama, mama! Siedziała na poduszce obok przewróconego wózka. Wzięłam ją na ręce, sprawdziłam czy nie jest zraniona, albo czy co innego jej się nie stało. Wyglądało na to, że nie. Przytuliłam ją mocno do siebie i dopiero wtedy usłyszałam w kącie ciche chlipanie. Zapytałam kto to płacze, bo już było ciemno i niewiele widziałam. Była to Maria Piechotówna, myśmy ją nazywali Mija. Miała wtedy dziewięć albo dziesięć lat. Była tu z rodzicami, ich zastrzelono. Nie pamiętam czy w ogóle coś mówiłyśmy wtedy do siebie. Ja jeszcze sprawdziłam co się stało z braćmi. Obaj leżeli i nie dawali żadnych oznak życia. Ale żył jeszcze chłopiec od Cyganów, tak się nazywał. Jego tatę zabrali w sobotę razem z moim i też nie wrócił. Chłopiec miał chyba siedem lat, ja nie potrafię przypomnieć sobie jak miał na imię. Był bardzo przestraszony. W komorze zastrzelono jego matkę i chyba młodszą siostrę. Zostało nas więc czworo żywych. Ja byłam wśród nich najstarsza. Chociaż ani w komorze, ani w piwnicy nic się nie paliło, czułyśmy dym i robiło się coraz bardziej gorąco. To od ściany dzielącej komorę od domu mieszkalnego. Bałyśmy się, że ogień zaraz przejdzie do nas. Uchyliłam drzwi i zobaczyłam, że z tyłu nie pali się wycug, to znaczy ten dom w gospodarstwie, w którym mieszkali starzy ludzie. Postanowiłam, że przejdziemy do wycugu, ale nie przez podwórko, bo bałam się, że mogą tam być żołnierze i jak nas zobaczą, zabiją nas. Ja wtedy w jednej minucie wydoroślałam, wiedziałam, że muszę te dzieci uratować. Płakać wtedy nie umiałam, nie mogłam ... Musieliśmy więc przejść do wycugu przez chlew i oborę. Otworzyłyśmy te blaszane drzwi, a tam było pełno bydła. Nie wiem skąd się tyle wzięło. Nie szło wejść, tak było ciasno. Więc powiedziałam Miji i Cygankowi, że przejdziemy po żłobach. Maryjkę cały czas nosiłam na rękach i tak też z nią przeszłam po żłobach pod ścianą, tamci dwoje za mną i dotarliśmy do wycugowego domku. Tam były łóżka, położyliśmy się do tych łóżek. Ale nie spaliśmy. Pamiętam, że było strasznie zimno. Maryjka chciała jeść. Znalazłam chleb. Rozdałam po kawałku. Maryjce też dawałam drobne kawałeczki. Jak ja się o nią bałam, o siebie też, ale najpierw o nią ...
— Noc minęła spokojnie, to znaczy nikt do nas nie zaglądał. Maryjka spała. Tamtych dwoje chwilami drzemało, ja nie potrafiłam. Przecież parę kroków od nas leżała zabita mama i bracia. Dom palił się jeszcze w nocy, rano, kiedy zrobiło się jasno, unosił się nad nim dym. Czuliśmy go też w wycugu, chociaż okna były zamknięte. Miał dziwny zapach. Komora, gdzie leżała mama, nie spaliła się. Tam ogień nie przeszedł. Nie spaliły się też stajnia i obora. Nie wiedziałam co mamy dalej robić. Wyjść na dwór się bałam, tu nie mieliśmy co jeść. Najwięcej martwiłam się o Maryjkę. Skąd ja jej wezmę mleko, jak je ugotuję? Gdy tak myślałam usłyszeliśmy kroki za oknem. Momentalnie wleźliśmy pod łóżka, siostrę też wzięłam. Do domu weszli żołnierze. Widziałam tylko ich buty. Pochodzili po izbie, coś pogadali i poszli. Bóg dał, że to dziecko w tym momencie nie zapłakało. Byłoby po nas. Kiedy odeszli i nie było ich już słychać z podwórka postanowiłam, że tu jest niebezpiecznie, że mogą nas odkryć i że trzeba się schować w piwnicy pod domem i komorą. Wzięłam Maryjkę i tą samą drogą, przez żłoby w oborze, wróciliśmy do komory. To był okropny widok — tyle postrzelonych ludzi. Nie szło na to patrzeć. Ale kiedy przechodziliśmy przez tę komorę usłyszałam, że ktoś jęczy. To był mój młodszy brat Ernest. Siostrę gdzieś posadziłam i zajęłam się nim. Był nieprzytomny. Szukałam gdzie jest zraniony, w głowę czy gdzie indziej. Bo cały był we krwi, ale nie umiałam znaleźć i do dziś nie wiem, w co. Na górze me mogliśmy zostać, zwlokłam więc Ernesta po schodach do piwnicy. Obok schodów leżało jakieś ciało, to znaczy była to kobieta ale nie wiem kto. Widocznie gdy strzelali stała przy schodach i spadła na dół. Ułożyłam Ernesta na jakimś posłaniu. W piwnicy stała beczka, a na jej dnie było trochę wody. Zamoczyłam w niej jakąś szmatkę i umyłam bratu twarz, oczy. Okropnie jęczał. A ja nic więcej nie potrafiłam mu pomóc. Znalazłam w piwnicy jakiś kompot, zjadłyśmy go, dawałam też Ernestowi, ale on na nic nie reagował, tylko jęczał ...
W piwnicy Lubczyków dziewczęta i Cyganek — bo tak mówiły do niego Bibianna i Mija — urządzili sobie miejsce do spania. W najdalszym od schodów kącie poskładali pierzyny, których było w piwnicy pełno. Tam się zaszyli i czekali. Na co? Tego nie wiedzieli. Maryjka coraz bardziej upominała się o jedzenie. Mija dokładnie przeszukała jeszcze raz piwnicę. Znalazła drugi słoik z kompotem. I nic więcej. Najbardziej martwił Bibiannę stan Ernesta. Nie odzyskiwał przytomności, chwilami spał spokojnie, a potem znów okropnie jęczał. Siostra zmywała mu resztką wody z beczki twarz, wołała do niego, głaskała. I na tym kończyły się jej możliwości pomocy. Przyszła ich druga noc, a pierwsza z leżącymi niemalże przy nich kilkudziesięcioma ciałami zmarłych.
Rozpoczął się wtorek — 30 stycznia. Był jak poprzednie dni mroźny i jak one gorący. Dzieci z piwnicy, zmęczone nocą w wycugowym domku, tę przespały mocnym snem. Pierwsza obudziła się Maryjka. Była bardzo głodna. Zrozpaczona Bibianna zdecydowała się na desperacki krok i wyruszyła przez komorę i oborę do wycugu. Przeszukała go gruntownie, ale niczego do zjedzenia nie znalazła. Za to z okna wychodzącego na podwórko zobaczyła coś, co przestraszyło ją jeszcze bardziej. W gnojowniku leżały ciała kilku — pięciu albo sześciu — kobiet. Półnagich. Miały pocięte brzuchy, piersi. Po strzępach bluzki i po włosach rozpoznała wśród nich służącą Maryję Niespór. Dziewczynce zebrało się na wymioty. Przerażona wróciła do piwnicy.
Tu zaświeciła iskierka nadziei. Ernest jakby coś powiedział. Cicho i niezrozumiale, ale nie był to już tylko jęk. Bibianna uwierzyła w tym momencie, że będzie żył. Przyłożyła mu do ust próżny już ale jeszcze wilgotny słoik po kompocie. Na wargi chłopca spłynęła ostatnia kropla. Dziewczęta wołały do niego, głaskały. Wciąż nie reagował.
Gehenna pięciorga dzieci trwała już dwie pełne doby. Ernest wciąż nie odzyskiwał przytomności, jęczał, czasem nieznacznie poruszył ręką, bardziej charczał niż mamrotał trudne do odczytania słowa. Pozostała czwórka była coraz bardziej głodna, a jeszcze bardziej spragniona. Bibianna dokonywała cudów, żeby wytłumaczyć maleńkiej Maryjce, że nie ma mamy, że nie ma co jeść, nie ma co pić. Tuliła siostrę i to było wszystko, co mogła jej dać. Przed wieczorem dzieci postanowiły, że kiedy się ściemni wyjdą na dwór, zbiorą śnieg do słoików po kompotach i chociaż trochę ugaszą nim pragnienie. Tak zrobili. Wyszli całą trójką. Najtrudniej było tak przejść w ciemnościach przez komorę, żeby nie potknąć się o leżące zwłoki. Na dworze, nie odchodzili zresztą daleko od drzwi, nikt ich nie widział, ani oni nikogo. Tylko daleko gdzieś strzelano.
W środę rano Bibianna z rozpaczą stwierdziła, że Ernest zmarł. Spodziewała się tego, a jednak nie mogła uwierzyć, że nie ma już brata. Sama też czuła się coraz, gorzej. Znowu źle, jak zresztą wszyscy, spała. Głód dokuczał coraz bardziej. Nie było wyjścia — zaczęli jeść surowe ziemniaki. Obgryzali łupiny, resztę zjadali. Maryjka też. Popijali wodą z roztopionego od wieczora śniegu. Trochę głód oszukali, ale ich organizmy oszukać się nie dały. Cała trójka — o dziwo, Maryjka nie — dostała bardzo ostrej biegunki. Zaczął się nowy etap męczarni. Mogła się już tego dnia skończyć. W pewnym momencie dzieci usłyszały głosy na podwórku, a potem otwieranie drzwi do komory. Błyskawicznie zaszyły się w pierzynach w swoim głębokim kącie. Stamtąd usłyszały rozmowę po rosyjsku, a po chwili kroki na schodach do piwnicy. Dwa albo trzy. Żołnierz zatrzymał się i światłem latarki zlustrował piwnicę. Musiał widzieć leżące przy schodach zwłoki kobiety i niedaleko od nich ciało Ernesta. Doszedł zatem do wniosku że nie może tu być nikogo żywego i wrócił na górę. Maryjka znów nie zapłakała. Dzieci postanowiły trwać w ukryciu. Dzieci z piwnicy nie miały oczywiście pojęcia o tym, co się działo nad ich głowami. Przez całą noc ze środy na czwartek męczyła je biegunka, wymiotowały. W czwartek rano uznały, że muszą się poddać. Czekały jednak jeszcze kilka godzin z realizacją decyzji.
Mówi Bibianna Kulikówna: — Mieliśmy do wyboru — umrzeć zastrzeleni przez Ruskich albo umrzeć tu z głodu i choroby. Wybrałam to pierwsze, bo nie umiera się długo. No i liczyłam, że jakoś uciekniemy, schowamy się u kogoś. Bo ja byłam przekonana, że Ruscy wszystkich zabijają i jeżeli nas złapią, to nie będzie dla nas ratunku. Ale gdybyśmy zostali w piwnicy, to musielibyśmy też umrzeć i to w męczarniach. Tego ani sama nie chciałam, ani nie mogłabym patrzeć jak umiera Maryjka. Przekonałam Miję i Cyganka, że musimy wyjść. Gdy już będziemy na dworze, popatrzymy gdzie się dymi z komina, bo to będzie znaczyło, że tam są ludzie. I tam pójdziemy. Wyszliśmy koło południa. Owinęłam ciepło siostrę i wychodzimy. W komorze ciała ciągle leżały. Starałam się na nie w ogóle nie patrzeć. Stanęliśmy na podwórku. Teraz dopiero zobaczyłam, że dom Lubczyków jest całkowicie spalony. Szybko przeszliśmy podwórko i stanęliśmy na ulicy. I w tym momencie stało się coś dziwnego. Dopiero wtedy pierwszy raz od niedzieli zapłakałam, za mną Cyganek i Mija. I nie potrafiłam zrobić ani kroku. Staliśmy przed bramą i płakaliśmy, okropnie płakaliśmy wszyscy, cała czwórka. I nagle z dołu wsi nadjechał wóz, fura ciągnięta przez konie. Jechało w tym wozie kilku ruskich żołnierzy. Już mi nawet do głowy nie przyszło uciekać, było mi wszystko jedno. Żołnierze podjechali blisko, zobaczyli nas, jeden zeskoczył z wozu, podszedł i pytał dlaczego tak płaczemy. Powiedziałam mu, że jesteśmy sami i że nasi rodzice są tam w środku pobici. Poszedł na podwórko, widocznie zajrzał do komory, może jeszcze gdzieś i kiedy po chwili wrócił coś mówił do pozostałych, a potem wsadzili nas na tę furę, zawrócili i zawieźli przez most na Odrze, którego jeszcze przed paru dniami nie było, do Groszowic, do szpitala. Nie wiedziałam dokąd nas wiozą, pamiętam tylko, że byli bardzo serdeczni, to znaczy chcieli być, ale ja nie pozwoliłam się dotknąć, ani nie dałam im Maryjki. Cały czas trzymałam siostrę na rękach. Pamiętam, że pytali nas czemu się tak ich boimy, ale nic im nie odpowiadałam. Mija i Cyganek też nie. W szpitalu było pełno ruskich żołnierzy, ale nas oddali pod opiekę siostrom zakonnym, które tam pracowały. Siostry nas najpierw wykąpały, ostrzygły nam włosy, dały jakieś lekarstwa do picia, pewnie przeciw biegunce, dostałyśmy coś zjeść i położono nas do łóżek. Maryjkę, bo tak chciałam, położono przy mnie. Jak długo spałam nie wiem, ale gdy się obudziłam było jasno, czyli, że był już piątek. Wszędzie słychać było rosyjską mowę. Znów zaczęłam się bać. Obudziłam Miję i chłopca i po krótkiej naradzie postanowiliśmy, że musimy stąd uciekać. Nasze ubrania na szczęście były przy nas. Cygan wyszedł na korytarz, żeby sprawdzić czy nas nie pilnują. Nikogo przy drzwiach nie było, a ci co chodzili po korytarzu nie zwracali na niego uwagi. Sprawdził jeszcze którędy się wychodzi i po chwili całą czwórką byliśmy poza szpitalem. Zdecydowałam, że wrócimy do Boguszyc. Trafiliśmy na most i przez niego na drugą stronę. Na polach między Odrą a wsią leżeli zabici ludzie, żołnierze rosyjscy, ale najwięcej było zabitych koni i bydła. Szliśmy tak przez te pola, a Anioł Stróż nas musiał prowadzić, że nie wpadliśmy na jakąś minę, bo jak się później okazało, pełno ich tam było. Doszliśmy do wsi. Już z daleka patrzyłam po kominach. Wybrałam dom takiej babci Piechaczkowej, którą znałam. Tam weszliśmy. W domu siedziała gospodyni i jeszcze druga babcia, nazywała się Sowada i dobrze ją znałam, bo przed frontem mieszkała w naszym wycugu, chociaż nie była naszą krewną. Tato jej pozwolił. Ucieszyłam się, że właśnie ją tu spotkałam. Okazało się, że pani Sowada też była w komorze u Lubczyków i też uciekła śmierci. Została postrzelona, a pocisk odciął jej ucho. Straciła przytomność, a kiedy się obudziła, uciekła stamtąd. Musiało się to stać wtedy, kiedy my byliśmy w wycugowym domku. Teraz myślę, że po tej strzelaninie, gdyby przyszła pomoc, mogło przeżyć więcej osób. Ale pomocy nie było. Obie babcie zaopiekowały się nami bardzo serdecznie. Zrobiły nam herbatę z czarnych jagód, położyły spać. Byłyśmy u nich przez kilka dni ...
Przygotowania radzieckie do ofensywy boleśnie ale tym razem koniecznie, dotknęły ludność cywilną zaodrzańskiego przyczółka — pod koniec pierwszej dekady lutego nakazano jej bezwzględną ewakuację do bezpiecznych już miejscowości na prawym brzegu Odry i to oddalonych od niej o co najmniej kilka lub kilkanaście kilometrów. Rozpoczął się kilkutygodniowy exodus.
Z Boguszyc wyruszył w kierunku mostu na Odrze pod Groszowicami pochód wygnańców. Zabierali z sobą tylko to, co potrafili unieść. Szły w nim również obie Kulikówny, to znaczy mniejsza jechała w wózku otrzymanym od kogoś, większa ten wózek pchała po śniegu. W Groszowicach zaopiekowała się nimi Maria Pasoniowa i razem z nią odbyły już dalszą wędrówkę przez Malinę do Falmirowic, gdzie dostały jakiś kącik u któregoś z gospodarzy. Podobnie jak inni przebywały tam do ostatniego tygodnia marca. Maryjka czuła się nie najgorzej, Bibianna też doszła do siebie. Wciąż jednak nie mogła uwolnić się od pytania: co dalej? Wiedziała już wtedy, że tato został zastrzelony, a więc że z całej rodziny zostały tylko ona z roczną siostrzyczką. Podobne pytania zadawali sobie zresztą wszyscy mieszkańcy Boguszyc i sąsiednich wsi. Niektórzy byli w o tyle "gorszej" sytuacji, że nie znali jeszcze rachunku strat. To te matki i żony, których synowie i mężowie zaciągnięci zostali na wojnę. To także rodziny tych mężczyzn (ale kobiet również), których Rosjanie zabrali z domów i nie mówiąc gdzie i na jak długo wywieźli ze wsi. Czy wrócą?
Bibianna i Maryjka Kulikówny powróciły w marcu wraz z opiekującą się nimi Marią Pasoń do Boguszyc i mieszkały u niej jeszcze przez kilka miesięcy. Ich własny dom był jednym gruzowiskiem. W maju 1945, już po zakończeniu wojny, przez Boguszyce wracały do domu wojska radzieckie. Któregoś dnia pod wieczór na podwórko Pasoniowej zajechał czołg i ciężarowy samochód. Z samochodu wysiadł oficer i zapytał gospodynię czy znajdzie się woda do umycia, miejsce do przespania i coś do zjedzenia dla niego i kilku towarzyszących mu żołnierzy. Pasoniowa, bardziej ze strachu niż z gościnności, nie odmówiła, a oficera zaprosiła na kolację nawet do mieszkania. Podczas wieczerzy Rosjanin widząc krzątające się dziewczynki zapytał Pasoniową: — Wasze dziatki? Pasoniowa odpowiedziała, że nie jej, że to sieroty, że rodzice dziewcząt zostali zastrzeleni. — Kto postrzelał?! — zdenerwował się oficer, sądząc zapewne, że to sprawka Niemców, gospodyni jednak zdobyła się na odwagę i powiedziała, że to radzieccy żołnierze uczynili je sierotami. Rosjanin uderzył ręką w stół, krzyknął: Swołocz! i jeszcze coś, a potem oznajmił, że skoro Rosjanie skrzywdzili, to Rosjanie naprawią i że on ... zabierze dziewczynki z sobą. Nie ma dzieci więc żona bardzo się ucieszy, adoptują je, wychowają, zapewnią naukę i zrobią wszystko, żeby były szczęśliwe. Wziął Maryjkę na ręce, bawił się z nią, przytulał zachowującą chłodny dystans Bibiannę.
Maria Pasoń przeraziła się tą dobrocią i wykorzystując stosowną chwilę namówiła Bibiannę na wymknięcie się z domu i ukrycie. Dziewczynka zabrała niepostrzeżenie siostrę i całą noc przesiedziały w jakiejś szopie daleko od domu. Znużony oficer zasnął i dopiero rano zauważył brak dziewczynek. Dopytywał się o nie, Pasoniowa jak umiała wyjaśniała, że gdzieś poszły, że pewnie zaraz wrócą. Rosjanin nakazał swoim żołnierzom poszukiwania, a że przez kilkadziesiąt minut nie dały one rezultatu i że czas poganiał, dał sygnał do odjazdu. Dziewczynki zostały w Polsce.
Wkrótce po tym wydarzeniu przyjechała po nie ciocia Smolarczykowa, siostra ich mamy i zabrała je do Chróściny. Przebywały tam aż do zamążpójścia Bibianny. Ale i tam los nie szczędził im kłopotu. Na początek przyszła ciężka choroba Maryjki. Rozpoczęło się od niegroźnej wysypki, potem dziecko zaczęło puchnąć, zwłaszcza obrzękła jej buzia. Długo nie potrafiła otwierać oczu i dlatego dopiero po jakimś czasie lekarze, którzy nie mogli ustalić diagnozy, a wobec tego i skutecznie leczyć, stwierdzili, że dziewczynka nie widzi.
— Co ja się namartwiłam, co ja się napłakałam — wspomina Bibianna Kulik. — Ta choroba Maryjki trwała około roku. Były momenty, że nie dawano jej już żadnych szans na przeżycie. W którymś czasie zaczęły pojawiać się na całym ciele, ale najwięcej na główce, wielkie guzy. Lekarze, do których dziecko ciocia woziła przyznali, że są bezradni. I wtedy zaczęła leczyć Maryjkę siostra zakonna mieszkająca w Chróścinie. Przyrządzała jej różne okłady i herbatki z ziół. Guzy na główce dojrzały do cięcia i po operacji wykonanej przez chirurga nastąpiła błyskawiczna poprawa. Odzyskała też wzrok. A potem Maryjka chowała się już dobrze i do dziś dobrze się czuje. U wujostwa nie było nam źle, ale za darmo tam nie jadłyśmy. Ciężko pracowałam w gospodarstwie na nasze utrzymanie. To nie był dom z mamą, u której można by się wyżalić. A miałyśmy bardzo dobrą mamę i tato też był bardzo dobrym człowiekiem, serdecznym, uczynnym dla wszystkich, a nas bardzo kochał. Najgorsze były pierwsze święta Bożego Narodzenia. Ryczałam wtedy strasznie. Zawsze powtarzam: o ile ja miałabym zginąć, niech moje dzieci zginą ze mną, żeby nigdy małe dzieci nie zostały na świecie same... Do Boguszyc pierwszy raz pojechałam wtedy przed Wszystkimi Świętymi. Ja nie mogłam tam jeździć, bo wszystko znów stawało mi przed oczami. Ale przecież tam miałyśmy z Maryjką ziemię, która została na nas zapisana. Nie cała, bo trzy hektary zabrało nam państwo, a tylko gospodarz, który ten kawałek otrzymał z Funduszu Ziemi, coś nam z własnej woli, a może z litości zapłacił, bo wiedział, że nam krzywdę wyrządzono. Byłyśmy nieletnie i musiałyśmy mieć opiekuna prawnego. Wezwano mnie z wujkiem do sądu w Opolu, żeby załatwić tę sprawę. I pytali tam wujka gdzie są nasi rodzice, to ja odpowiedziałam, że zginęli od Ruskich, a urzędnik taki, sędzia czy ktoś, jak nie krzyknie: jak tak można mówić, twoi rodzice zginęli od niemieckiej bomby, a nie przez radzieckich żołnierzy! A do wujka zaczął krzyczeć dlaczego on mnie tak nauczył kłamać. I wujek już się bał, że go zamkną. I tak już zostało. Baliśmy się o tym wszystkim mówić. Ja przez długie lata tylko siostrze opowiedziałam jak to wszystko było. I nikomu więcej. A kłopoty się nie skończyły, bo z pola, które nam zostało, a które dzierżawiłam komuś, musiałam płacić podatki, odstawiać żywiec. Z tej dzierżawy nawet nie wystarczało, to z pensji dokładałam, żeby kupić od rolników świnie i odstawiać. Ulg dla nas żadnych nie było. Chciałam pozostawione nam siedem hektarów sprzedać, ale nie było kupca na całość, a w częściach nie było wolno. Dopiero niedawno Maryjka sprzedała swoją część, a na mojej syn założył sad. Kiedy już wyszłam za mąż dostałam nakaz uprzątnięcia gruzów po naszym domu. Jeździliśmy tam z mężem i rąbaliśmy te gruzy, a w nich znaleźliśmy jeszcze dużo ludzkich kości. Czyich? Nie wiem ... Nie narzekam, wyszłam za mąż, mam dzieci, Maryjka tak samo. Ale gdyby się wtedy to nie stało, to rodzice nie pozwoliliby, żebym nie poszła do jakiejś szkoły. Nie pracowałabym tak ciężko od dzieciństwa do dzisiaj. I nie miałabym tej okropnej nerwicy ...



Zamknij okno